Starsi panowie dwaj



Stali czytelnicy Patykowego pamiętają, że z najnowszym krążkiem Paula McCartneya, tj. „Kisses on the Bottom”, wiązałem dość duże nadzieje. Płyta pojawiła się już na rynku – i co teraz? Udało się czy nie? Najlepszą odpowiedź na to pytanie uzyskamy, gdy porównamy album McCartneya z wydanym półtora roku temu „Clapton” Eric Claptona.

Skąd taki pomysł? Otóż owe płyty łączy nadspodziewanie dużo rzeczy. Obaj panowie są już weteranami rynku muzycznego. Obaj postanowili nagrać płyty nawiązujące wprost do „starych, dobrych czasów”. Zarówno Macca, jak i Clapton ograniczyli się do napisania pojedynczych utworów, postanawiając oprzeć się przede wszystkim na jazzowych i bluesowych standardach. Jeden i drugi zatrudnili także rzeszę znamienitych wykonawców i producentów, którzy mieli sprawić by ich płyty brzmiały jak najdoskonalej. Komu ta sztuka udała się lepiej?

Wydaje mi się, że wygodniejszą pozycję startową miał Paul. Talent i sława to rzeczy trudne do zmierzenia, ale moim zdaniem cała dotychczasowa twórczość McCartneya przewyższa tę Claptonowską zarówno pod względem jakości, jak i popularności. Nie jest tajemnicą, że Macca to wybitny kompozytor, multiinstrumentalista, na dodatek obdarzony nieprzeciętnym wokalem (jutjubowi badacze dają mu np. ponad trzy oktawy, choć pamiętać trzeba, że obecnie jego głos jest niższy, niż w latach 60.). Przy najnowszym albumie z pomocą przyszli mu: Diana Krall, Stevie Wonder, Eric Clapton (owszem) oraz producent Tommy LiPuma, któremu zdarzyło się kiedyś współpracować np. z Milesem Davisem. Żeby dłużej nie przeciągać: na niewiele się to zdało.


„Kisses on the Bottom” to po prostu płyta przeciętna. Początkowe „I’m Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter” brzmi bardzo fajnie, ale cóż z tego, jeśli niemal każdy kolejny kawałek jest coraz bardziej nużącym powtarzaniem początkowego schematu. Ponad przeciętność wyłamują się zdecydowanie jedynie „My Valentine” (autorstwa McCartneya) oraz „My Very Good Friend the Milkman”, choć to drugie – jak się zaraz okaże – można wykonać jeszcze lepiej. Absolutnie nieprzyjemnie dla moich uszu brzmi natomiast ostatni (nie licząc bonusów) utwór, czyli „Only Our Hearts”, a to ze względu na paskudną harmonijkę Steviego Wondera. Nasz drogi Murzynek powinien ograniczyć się do klawiszy i śpiewania (jak w innej kolaboracji z McCartneyem: „What’s That You’re Doing?”). Podsumowując: w przyszłości mam zamiar sięgać jedynie po pojedyncze utwory z „Kisses”, albo też ewentualnie używać jej jako „muzyki do tła”. McCartney poniżej pewnego poziomu nie schodzi i w porównaniu z wieloma dzisiejszymi tworami ta płyta wciąż wygrywa, ale w kategorii „Makkartnej” zdobywa jedno z najniższych miejsc.

OCENA (MCCARTNEY)

pomysł: 3 | teksty: 4 | melodie: 3,5 | aranżacja: 3,5

W tym momencie nasuwa się dość oczywisty wniosek: Clapton przebił McCartneya. I tak jest w istocie. Początkowy plan – jak już wspominałem – był podobny, dlatego też Eryk zaprosił do studia m.in. Allena Toussaint, Sheryl Crow, Wyntona Marsalisa i starego, dobrego JJ Cale’a, a całość wyprodukował wraz z Doyle’em Bramhallem II. Nieco fortunniej od Paula wybrał utwory do coverowania – znajdziemy tu bowiem zarówno wymagające dobrego wokalu standardy, mocnego bluesa, jak i nowoorleański jazz. Różnorodności nie brakuje. Jeden kawałek Clapton napisał sam (no dobra, z pomocą Bramhalla), a dwóch użyczył mu odwieczny współpracownik JJ Cale.


Już początkowe „Travelin’ Alone” dobija się do naszych uszu dobrym, mocnym, brudnym bluesem. Chwile później pojawia się „River Runs Deep” JJ Cale’a – doskonały przykład tzw. Tulsa Sound, który sprawia, że chce się kupić domostwo na południu USA i siedzieć tam bez ruchu na werandzie, z psem i strzelbą u boku. A późniejsza kompozycja Cale’a – „Everything Will Be Alright” – jest chyba jeszcze lepsza! Ważną rolę na płycie pełnią instrumenty dęte; słychać je w „When Somebody Thinks You’re Wonderful” oraz „My Very Good Friend The Milkman”, który to utwór jest zaaranżowany ze dwa razy lepiej, niż u McCartneya. Z kolei niejaki Kim Wilson na „Can’t Hold Out Much Longer” pokazuje Steviemu Wonderowi, jak powinna brzmieć prawdziwa harmonijka. Uwagę zwraca też „Run Back to Your Side” – słychać, że to właśnie ten utwór napisał Clapton. Ogólnie rzecz biorąc na „Claptonie” nie ma słabych kawałków, a przeciętny bodaj jeden („Diamonds Made from Rain”). Słuchałem tej płyty już dobrych parę razy i wcale nie mam zamiaru przestawać. Jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek ostatnich lat.

OCENA (CLAPTON)

pomysł: 3,5 | teksty: 4 | melodie: 4 | aranżacja: 4,5

Specjalnego słowa duszpasterskiego na koniec chyba nie potrzeba, werdykt wydaje się oczywisty. McCartney teoretycznie powinien zadać większego szyku, ale poza zaciągnięciem do współpracy posiadaczy nieco bardziej znanych nazwisk, wypadł bladziej chyba na każdym polu. Wyszła nam więc recenzja z morałem: nawet jeśli wasz kolega ma więcej kasy i popularniejszych znajomych, to i tak możecie skopać mu pupsko.

Źródła: ericclapton.com, paulmccartney.com, whereseric.com, thespecblog.com

Ten wpis został opublikowany w kategorii Długoteksty i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Starsi panowie dwaj

  1. Filip pisze:

    Niewątpliwie rzeczesz prawdę, mój Drogi Patryku. Muszę przyznać, że moje odczucia po przesłuchaniu Kisses on the Bottom nie są może dokładnie takie same, ale na pewno bardzo zbliżone to Twoich. Już od jakiegoś czasu miałem niewątpliwą przyjemność raz po raz odsłuchiwać Claptonowego Claptona i mam wrażenie, że przy każdym kolejnym razie podobał mi się coraz to bardziej zarówno jako cały album, jak i jako te wybrane, moje ulubione i zwłaszcza harmonijkowe kawałki.

    Z drugiej jednak strony z wielką niecierpliwością czekałem na Kisses on the Bottom. Zapowiadało się świetnie zważywszy na My Valentine. Podczas pierwszego słuchania całego albumu, poczułem się co najmniej dziwnie. Początkowa ekscytacja gdzieś bardzo szybko znikła, a mnie zaczęło się po prostu dość poważnie nudzić. Może z małą przerwą na The Inch Worm i kawałek z niejakim Steviem Wonderem. Ten pierwszy co najmniej mnie zainteresował, a ten drugi zdruzgotał. TAKA harmonijka u Paula?! Na początku pomyślałem sobie – co jest, cholera, Przystanek Alaska? Nie mogłem uwierzyć, że ta lelawa chromatyczna harmonijka tam jest. Nieco później stwierdziłem, że brakuje jeszcze tylko tego, żeby to był właśnie niejaki Stevie. Po tym jak książeczka dołączona do płyty potwierdziła moje najgorsze podejrzenia, popadłem w marazm, który stopniowo ustąpił rozmyślaniom nad tym, jaki to porządny facet z tego Erica Claptona i jakich fajnych, wielkich i łysych harmonijkarzy potrafi dobierać sobie jako przyjaciół (tak właśnie – Kim Wilson jest wielki, łysy, trochę gruby i świetnie gra na harmonijkach, a co dodatkowo ciekawe – każe sobie stroić niektóre z nich do stroju naturalnego tak, jak były strojone za starych, dobrych i bluesowych czasów).

    Ech… jak Paul się zakochuje, to może być albo bardzo dobrze, albo nie najlepiej. Tym razem nie było dobrze. A mogło. Idę posłuchać Claptona. Moim zdaniem to trzy z plusem dla Paula jest zasłużone. Ericowi Claptonowi dałbym więcej niż cztery (zwłaszcza za umiejętny dobór kolegów grających na harmonijkach i zacne aranżacje).

  2. Dawidsu pisze:

    Wydaję mi się, że trochę nie doceniasz Paula. Trzy i pół to ocena słuszna, ale jest jeszcze kilka kawałków, które nie są powtarzalne i którym można poświęcić więcej uwagi, doznając przy tym radości. Utwory te to It’s Only a Paper Moon (za skrzypce a’la Grappelli i gitarę a’la Django), Inch Worm (za ogólną tajemniczość utworu) oraz The Glory of Love, We Three (My Echo, My Shadow and Me) i Ac-Cent-Tchu-Ate the Positive (po prostu za to, że są dobrymi numerami). Razem z I’m Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter, My Very Good Friend the Milkman i My Valentine, które wymieniałeś wcześniej, daje to osiem utworów, czyli nieco ponad połowę. Niestety, reszta jest bardzo powtarzalna i na domiar złego pojawia się piszcząca harmonijka Steviego Wondera, co znacząco obniża ogólne doznanie.

    Co do Claptona… Tylko cztery?! Moim zdaniem należy się pięć winylów. To album, który zajmuje u mnie honorowe miejsce na półce. Odkurzam go codziennie i nacieram się nim, doprowadzając się do ekstazy. Aha, początkowo też myślałem, że Diamonds Made from Rain to kawałek przeciętny, ale ostatnio całkowicie zmieniłem zdanie. To jest dobry utwór, powiadam!

  3. patykowy pisze:

    W obliczu takowych komentarzy czuję się zobowiązany wyjaśnić dwie sprawy:

    1. Zastanawiałem się nad daniem Panu Claptonowi „cztery i pół”, ale po przejrzeniu swojego (wciąż dość ubogiego) katalogu ocen stwierdziłem, że byłoby to nieco niesprawiedliwe (a co dopiero 5/5). Proponuję natomiast zwrócić uwagę na oceny cząstkowe – tutaj widać np. wyraźnie, w jaki sposób Eric góruje nad Paulem.

    2. Zgadzam się co do „The Inch Worm”. Zaznaczyłem w swoich odręcznych bazgrołach „fajne, dzieci nawet nie rażą” i zwyczajnie zapomniałem wspomnieć o tym w recenzji. Wspominam więc teraz: to dobry kawałek jest. Jeśli zaś chodzi o wymieniony przez Dawidsa „Paper Moon” – gypsy jazz rzeczywiście tu słychać, ale zarówno skrzypcom, jak i (zwłaszcza) gitarze brakuje w moim mniemaniu duuużo do Grapelliego i Reinhardta (stąd zapewne to zaznaczone dwukrotnie „a’la”). Choć na pewno miło usłyszeć i to, co jest.

Dodaj komentarz